czwartek, 5 czerwca 2014

Od Castiela - Jak dostałem list

Sobotni poranek. Spałem jak co weekend do 12. Byłem wycieńczony po piątkowym meczu. Wraz z moją podwórkową drużyną pokonaliśmy bandę starszych chłopaków 2-0. Byłem z siebie dumny, bo od długiego czasu się z nimi kłóciliśmy i zawsze wmawiali nam, że nie damy im rady. Widać właśnie. Obudziły mnie promienie słoneczne, które delikatnie muskały mnie po twarzy. Zaczęło robić cię jeszcze bardziej gorąco w moim pokoju. Niechętnie otworzyłem oczy i spojrzałem za okno. Pogoda była idealna. Leniwie wyszedłem z łóżka i poszedłem do łazienki. Zaraz po tym zszedłem na dół. W domu cicho i spokojnie. Muzyka z radia tylko dodawała klimatu w tym martwym miejscu. Rozejrzałem się po każdym pomieszczeniu i nie dostrzegłem nikogo. Pustka. Jestem sam. Dźwięki dochodzące z mojego brzucha przypomniały mi, po co zszedłem na dół. Skierowałem się do kuchni, która była idealnie wysprzątana. Zastanawiało mnie to i to bardzo. Nigdy nie budziłem się sam w domu, do tego nigdy nie było tu tak czysto od momentu wyjazdu mojej babci z domu. No cóż, trudno. Czasem spokój i cisza jest o wiele lepsza niż monotonia życiowa. Wyłączyłem więc radio i podszedłem do lodówki. Na niej była niebieska karteczka. ''Mam nadzieję, że to będzie dobry dla Ciebie. Kochamy Cię! ''. Aha, co to miało niby znaczyć? Nie wiem. Zrobiłem sobie jakby nigdy nic kanapkę i wróciłem do siebie. Włączyłem TV i oglądałem poranne wiadomości. Nic się nie dzieje, nuda. Chwilę potem odłożyłem pusty talerz na biurko. Zadzwoniłem do przyjaciół i umówiliśmy się na dwór. Pojechaliśmy o umówionej godzinie na miasto i jak to zawsze poszliśmy na kebaba. Byłoby wszystko zwyczajnie gdyby nie pewien fakt, który z czasem zaczął mnie martwić. Przechodząc uliczkami na mieście wiele osób się na mnie patrzyło. Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie zatrzymywali się i nie patrzyli na mnie z grobową twarzą i nicością w oczach. Minęła mnie jedna, dwie lub trzy osoby i to zrobiło się denerwujące. Jak wspominałem to koledze to on gapił się na mnie jak na jakiegoś idiotę. Oni ich nie widzieli. Może szynka, którą miałem w kanapce była już stara i mam teraz po niej halucynacje? Przekonałem ich, żeby wcześniej wrócić na osiedle. Tak zrobiliśmy. Wracając od przystanku szliśmy przez park. Zapomniałbym o całej sytuacji na mieście gdyby nie ten głupi park. Śmiejąc się i rozmawiając z rówieśnikami wszelakie ptactwo się nas czepiło. Szło za nami krok w krok. My stawaliśmy, one również. Rozdzieliliśmy się i wszyscy rozbiegliśmy się do domów. Ptaki poleciały za mną, ale w ostatniej chwili zamknąłem drzwi za sobą. Usiadłem spokojnie na kanapie i dyszałem zdenerwowany. W moim domu nadal nikogo nie było. Wstałem i kierowałem się do swojego pokoju, gdy nagle usłyszałem rower. Ten dźwięk był specyficzny. Taki odgłos maja tylko rowery, którymi jeżdżą listonosze. Zdziwiło mnie to bo było już za późno na wizytę listonosza. No ale trudno, zignorowałem to i wszedłem parę stopni wyżej. Drzwiczki na listy poruszyły się i wydały metaliczny dźwięk. Odwróciłem się i zbiegłem na dół, gdy zobaczyłem kawałek kartki na podłodze. Podniosłem go i wytrzeszczyłem oczy. W jednej chwili przypomniało mi się wszystko co opowiadał mi tata na temat Hogwartu. Otworzyłem listy i przeczytałem to jednym haustem. Tak się cieszyłem, że nie mogłem powstrzymać krzyku radości. Przez tą całą radość nie zauważyłem jednej najdziwniejszej rzeczy. Czarny koń stał w moim salonie i się patrzył na mnie. Aż podskoczyłem do góry. Bardzo dziwna sytuacja. Patrzyłem na niego, a on patrzył na mnie. Przechyliłem głowę, a zwierze zrobiło to samo co ja. Zrobiłem zdziwioną minę, koń też. Zaśmiałem się bo to nie logiczne, a czarny ogier zarżał najgłośniej jak umiał. Podszedłem do niego bliżej i wyciągnąłem rękę. Bałem się, ale wiedziałem, że nic mi nie zrobi. Koń przybliżył pysk do mojej ręki i wtedy go pogłaskałem. Poczułem mocne ciepło. Tak jakbym znał go już od wielu lat. Kątem oka zauważyłem tę niebieską karteczkę od mamy. Widniał na niej już inny napis '' Jesteśmy z Ciebie dumni kochanie! Przepraszam, że nie możemy być tu z Tobą. Powodzenia!''. No tak, życie nauczyło mi radzić sobie samemu. Podszedłem do ogiera i pogłaskałem go znowu. Miał biało-brązowe pióro wczepione w falista grzywę. Był na prawdę piękny i dobrze zbudowany. Nie wiedziałem co mam teraz robić. Jedno było pewne, musiałem czekać na rodziców, którzy powiedzą mi co dalej...
Za ten czas wskoczyłem na ogiera i wybiegliśmy z domu. Nazwałem go Bon Jovi. Nie wiem czemu, jakoś do niego mi to pasowało. Galopowaliśmy po łąkach za moim domem do powrotu moich rodziców. Potem powiedzieli mi co mam robić i pomogli mi ze wszystkim. Dostałem się do Hogwartu. Nareszcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz